Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział XXII - XXIV)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

plymia_01.jpg (31496 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

(na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

Rozdział XXII

nocy z piątku na sobotę Great Eastern przeciął prąd Golfsztrom, którego wody są ciemniejsze i cieplejsze niż warstwy otaczające. Powierzchnia tego prądu, ściśnięta wodami Atlantyku, jest nawet lekko wypukła. Jest to prawdziwa rzeka płynąca między dwoma płynnymi brzegami i to jedna z najznaczniejszych na kuli ziemskiej; obok niej Amazonka i Missisipi są strumykami. Temperatura wody, zaczerpniętej w nocy, podniosła się z dwudziestu siedmiu do pięćdziesięciu jeden stopni Farenheita, co wynosi około dwunastu stopni Celsjusza.

Dzień, 5 kwietnia, rozpoczął się wspaniałym wschodem słońca. Długie fale mocno połyskiwały. Ciepła, południowo-zachodnia bryza przelatywała przez olinowanie. Był to pierwszy prawdziwie piękny dzień. Słońce, które przywracało zieleń polom kontynentu, tu rozkwitło świeżymi strojami. Wegetacja spóźnia się czasami, moda nigdy. Wkrótce bulwary zapełniły się mnóstwem spacerujących, jak na Polach Elizejskich w niedzielę przy pięknym majowym słońcu.

Podczas tego poranka nie widziałem jeszcze kapitana Corsicana. Pragnąc jednak uzyskać wiadomości o Fabianie, udałem się do kajuty, którą zajmował w pobliżu wielkiego salonu. Zapukałem do drzwi, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Otworzyłem drzwi. Fabiana nie było.

Powróciłem więc na pokład. Pomiędzy spacerującymi nie dostrzegłem ani moich przyjaciół, ani doktora. Przyszło mi wtedy na myśl, aby poszukać w której części parowca umieszczona jest nieszczęśliwa Ellen Którą kajutę zajmowała? Gdzie Harry Drake ją więził? W jakie ręce powierzono biedną istotę, którą mąż po całych dniach zaniedbywał? Zapewne opiece jakiejś wyrachowanej pokojówki albo jakiejś obojętnej pielęgniarki. Chciałem dowiedzieć się o tym nie przez próżną ciekawość, ale w interesie Ellen i Fabiana, chociażby dlatego, by nie dopuścić do niebezpiecznego spotkania.

Zacząłem moje poszukiwania od kajut przy wielkim damskim salonie; przebiegłem korytarze obu poziomów, prowadzące do tej części statku. Przegląd ten był dość łatwy, ponieważ nazwiska podróżnych, wypisane na tablicy ogłoszeniowej, przeczytać można było na drzwiach każdej kajuty co ułatwiało stewardom obsługiwanie. Nazwiska Harry’ego Drake’a nie znalazłem, co mnie zresztą niezbyt zdziwiło bowiem ten człowiek musiał sobie wybrać kajutę w tyle Great Eastern, przy salonach mniej uczęszczanych. Zresztą pod względem komfortu nie było żadnej różnicy w urządzeniu kajut tak na dziobie, jak i na rufie, ponieważ Stowarzyszenie Dzierżawców ustanowiło jedną tylko klasę pasażerską.

Skierowałem się więc ku salom jadalnym i z uwagą obejrzałem boczne korytarze między dwoma rzędami kajut. Wszystkie te pokoiki były zajęte, na wszystkich widniały nazwiska pasażerów, ale nazwiska Harry’ego Drake’a nie było. Tym razem brak ten zdziwił mnie, sądziłem bowiem, że obejrzałem całe nasze pływające miasto i nie znałem żadnych innych „dzielnic”, bardziej oddalonych niż te. Zapytałem więc pewnego stewarda, który oznajmił mi to, o czym nie wiedziałem, że jeszcze około stu kajut znajdowało się poza dining-rooms.

– Jak się tam idzie? – zapytałem.

– Schodami prowadzącymi na pokład, koło narożnika wielkiej nadbudówki.

– Dobrze, mój przyjacielu. A czy nie wiesz, którą kajutę zajmuje pan Harry Drake?

– Nie wiem, proszę pana – odpowiedział steward.

Powróciłem więc na pokład i idąc wzdłuż nadbudówki dotarłem do drzwi zamykających wejście na wskazane schody. Schody te prowadziły już nie do obszernych salonów, ale do zwykłego czworoboku, zaciemnionego, dokoła którego rozmieszczono podwójny szereg małych kajut. Harry Drake, chcąc odosobnić Ellen, nie mógł wybrać dogodniejszego miejsca sprzyjającego jego zamiarom.

Większość tych kajut nie była zajęta. Obszedłem czworobok i korytarze od drzwi do drzwi. Kilka nazwisk, dwa lub trzy, nie więcej było wypisanych na tabliczkach, ale między nimi nie było Harry’ego Drake’a. Jednakże dokonałem drobiazgowego przeglądu tego działu. Mocno zawiedziony, już miałem odejść, gdy jakiś szmer, zaledwie dosłyszalny, obił się o moje uszy. Szmer ten dochodził z głębi korytarza na lewo. Skierowałem się w tę stronę. Dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze. Rozpoznałem coś w rodzaju żałosnego śpiewu, powolnej melodeklamacji, której poszczególnych wyrazów zrozumieć nie zdołałem.

Słuchałem. Śpiewała kobieta, a w głosie jej czuć było głęboką boleść. Musiał to być głos biednej obłąkanej. Przeczucie nie mogło mnie mylić. Cicho zbliżyłem się do kajuty oznaczonej numerem 775. Była ostatnia w tym ciemnym korytarzu i musiała być oświetlona jednym z zewnętrznych iluminatorów, umiejscowionym w kadłubie Great Eastern. Na drzwiach tej kajuty nie było wypisanego żadnego nazwiska. Widocznie Harry Drake nie miał żadnego interesu, aby poznano miejsce, w którym ulokował Ellen.

Głos nieszczęśliwej wyraźnie dochodził aż do mnie. Śpiew jej, będący tylko szeregiem używanych frazesów,154 miał w sobie coś łagodnego i zarazem smutnego. Były to jakby bezładne strofy, wypowiadane przez osobę uśpioną snem magnetycznym. 

Chociaż nie miałem żadnych danych do uznania tożsamości, nie wątpiłem, że to śpiewa Ellen.

Przez kilka minut słuchałem i już miałem odejść, gdy usłyszałem kroki przy głównym czworoboku. Czyżby to był Harry Drake? W interesie Ellen i Fabiana nie życzyłem sobie, by zastał mnie w tym miejscu. Na szczęście korytarz otaczał dwa szeregi kajut, mogłem więc powrócić na pokład, nie będąc zauważonym. Jednakże chciałem dowiedzieć się, kim była ta osoba, której kroki słyszałem. Osłaniał mnie półmrok, więc stanąwszy w rogu korytarza mogłem patrzeć, sam nie będąc widzianym.

Tymczasem hałas ustał. Dziwnym zbiegiem okoliczności wraz z nim ustał i śpiew Ellen. Czekałem. Wkrótce śpiew zaczął się znowu i znowu podłoga zaczęła skrzypieć pod naciskiem powolnych kroków. Wysunąłem głowę i w głębi korytarza, w niewyraźnym świetle które przenikało przez imposty,155 dostrzegłem Fabiana.

Był to mój nieszczęśliwy przyjaciel! Jaki instynkt zawiódł go w to miejsce? Czy jeszcze prędzej niż ja odkrył to schronienie młodej kobiety? Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Fabian posuwał się powoli idąc wzdłuż przegród, słuchając, być może mimowolnie i bezwiednie, zgodnie z tym jak nić głosu wabiła go. A jednak zdawało mi się, że śpiew niknął wraz z jego zbliżaniem się i że wkrótce urwie się… Fabian doszedł przed kajutę i zatrzymał się.

plymia_17.jpg (30551 bytes)

Jak bić musiało jego serce przy tych smutnych dźwiękach! Jak cały musiał drżeć! Niepodobna było, by w tym głosie nie znalazł on jakichkolwiek wspomnień z przeszłości. Jednakże nie wiedząc, że Harry Drake znajduje się na statku, jakim sposobem mógł przeczuć obecność Ellen? Nie, to jest niemożliwe! Chorobliwe te tony pociągały go tu, ponieważ współgrały z boleścią, jaką sam w sobie nosił.

Fabian ciągle słuchał. Co teraz zrobi? Czy przywoła obłąkaną? A jeżeli nagle Ellen pojawi się? Wszystko było możliwe, a wszystko niebezpieczne w tej sytuacji. Fabian zbliżył się jeszcze bardziej do drzwi kajuty. Śpiew stopniowo niknąc, nagle ucichł; potem dał się słyszeć rozdzierający krzyk.

Czy wskutek magnetycznej łączności Ellen uczuła, że tak blisko niej znajduje się ten, którego kocha? Fabian wyglądał straszliwie; wydawał się jednak skupiony w sobie. Czy wyłamie te drzwi? Tak przypuszczałem i rzuciłem się ku niemu.

Poznał mnie. Pociągnąłem go za sobą. Posłuchał. Potem powiedział głuchym głosem:

– Czy wiesz, kim jest ta nieszczęśliwa?

– Nie, Fabianie, nie wiem.

– To obłąkana – odpowiedział. – Można pomyśleć, że to głos z innego świata. Ale obłąkanie to nie jest nieuleczalne. Czuję, że nieco poświęcenia, trochę miłości uleczyłoby tę biedną kobietę.

– Chodźmy, Fabianie – powiedziałem – chodźmy.

Wróciliśmy na pokład. Fabian nie wymówił ani słowa więcej; prawie natychmiast rozstał się ze mną, ale nie traciłem go z oczu, dopóki nie powrócił do swej kajuty.

 Rozdział XXIII

kilka chwil później spotkałem kapitana Corsicana. Opowiedziałem mu scenę, której byłem świadkiem. Zrozumiał on, tak jak ja, że ciężkie położenie komplikuje się. Czy mogliśmy zapobiec niebezpieczeństwom? O, jakże pragnąłem przyspieszyć bieg Great Eastern i cały ocean postawić między Harrym Drake’em a Fabianem!

Rozstając się z kapitanem Corsicanem, umówiliśmy się, że jeszcze ściślej niż dotąd pilnować będziemy aktorów tego dramatu, którego rozwiązanie mogło, pomimo naszych działań, nastąpić w każdej chwili.

Tego dnia oczekiwano należącego do Towarzystwa Cunarda parowca Australasian, mającego dwa tysiące siedemset sześćdziesiąt ton wyporności i kursującego na linii z Liverpoolu do Nowego Jorku. Miał odpłynąć z Ameryki we środę rano, więc nie powinien spóźnić się na spotkanie. Jednak nie pokazywał się.

Około godziny jedenastej angielscy podróżni zebrali składkę na rzecz ludzi poranionych na pokładzie, z których kilku dotąd jeszcze nie mogło opuścić lazaretu; między innymi żaglomistrz zagrożony był nieuleczalnym kalectwem. Lista zapełniła się podpisami, nie obyło się bez czynienia trudności co do szczegółów, co spowodowało wymianę słów niezbyt dźwięcznych.

W południe słońce pozwoliło na dokonanie bardzo dokładnych obserwacji:

Dług. 58° 37’ W

Szer. 41° 41’ 11’’ N

Przebyta droga: 257 mil

Mieliśmy szerokość podaną co do sekundy. Młodzi narzeczeni, popatrzywszy na to ogłoszenie, zrobili niezadowolone minki. Stanowczo pogniewali się na parę.

Przed drugim śniadaniem kapitan Anderson pragnął rozerwać podróżnych przy nudach tak długiej przeprawy. Zorganizował więc ćwiczenia gimnastyczne, którym osobiście przewodził. Około pięćdziesięciu ochotników, uzbrojonych, jak on w kije, naśladowało jego ruchy z małpią dokładnością. Zaimprowizowani ci gimnastycy „pracowali” metodycznie, nie otwierając ust, jak strzelcy na paradzie.

Nowa „rozrywka” zapowiedziana była na wieczór, ale nie brałem w niej udziału. Nużyły mnie jedne i te same żarty, bez końca wznawiane,. Założono drugi dziennik, mający współzawodniczyć z Ocean Time, ale jak się zdaje, tegoż jeszcze wieczora oba te czasopisma połączyły się.

Co do mnie, to pierwsze godziny nocy spędziłem na pokładzie. Morze burzyło się i zapowiadało złą pogodę, chociaż niebo było jeszcze cudowne. Kołysanie poczęło wzmagać się. Rozciągnięty na ławce, zachwycałem się konstelacjami, połyskującymi na firmamencie. Gwiazdy roiły się nad moją głową, i chociaż gołym okiem nie można ich dojrzeć więcej niż pięć tysięcy na całej przestrzeni sfery niebieskiej, tego wieczora jednak zdawało się, że można je liczyć na miliony. Widziałem wlokący się po widnokręgu ogon Pegaza156 w całej jego wspaniałości zodiakalnej, jak gwiaździstą szatę królowej czarodziejek. Plejady157 wznosiły się ku wyżynom nieba; jednocześnie Bliźnięta,158 które wbrew swej nazwie, nie idą jedno za drugim, jak bohaterowie bajki. Byk159 spoglądał na mnie swym wielkim, ognistym okiem. Na szczycie kopuły błyszczała Wega,160 przyszła nasza gwiazda polarna, a niedaleko zaokrąglała się ta rzeka diamentów, tworząca Koronę Borealną.161 Wszystkie te konstelacje są nieruchome, zdawało się jednak, że zmieniają miejsce według kołysania się statku; podczas tej oscylacji widziałem, jak grotmaszt zakreślał łuk koła od b Wielkiej Niedźwiedzicy do Altaira z Orła,162 podczas gdy księżyc, już nisko, na krańcu widnokręgu zanurzał w morzu koniec swojego rogu.

 Rozdział XXIV

oc była burzliwa. Parowiec, straszliwie rzucany bocznymi falami, kołysał się nieprzerwanie. Meble z hałasem przemieszczały się z miejsca na miejsce, a wtórowała im porcelana na toaletach. Wiatr widocznie nabrał ogromnej siły. Zresztą Great Eastern żeglował w tej chwili po okolicach obfitujących w groźne wypadki, gdzie morze zawsze jest niespokojne.

O szóstej rano dowlokłem się do schodów przy głównej nadbudówce. Czepiając się poręczy i wykorzystując przechyły z jednej strony na drugą, przeszedłem jakoś po stopniach i wydostałem się na pokład. Stamtąd, nie bez trudności, dotarłem aż pokład dziobowy. Miejsce to było puste, jeżeli można nazwać tak miejsce, gdzie znajdował się doktor Pitferge. Zacny ten człowiek, mocno przyparłszy się do ściany, odwrócił się od wiatru, a prawa jego noga okręcona była o słupek relingu. Dał mi znak, bym się zbliżył, rozumie się znak głową, gdyż nie mógł rozporządzać rękoma, którymi opierał się gwałtowności burzy. Po kilku ewolucjach, wijąc się jak robak, dotarłem do relingu i tak samo zakotwiczyłem jak doktor.

– No! zawołałem. – Dobrze idzie, co!? Ten Great Eastern! Właśnie w chwili zakończenia podróży cyklon! Prawdziwy cyklon! Specjalnie dla niego przygotowany!

Doktor bełkotał tylko jakieś urywane słowa. Wiatr zjadał mu połowę wyrazów, lecz zrozumiałem go. Wyraz cyklon wszystko wyjaśnia.

Wiadomo, co to są te wirujące burze, zwane huraganami na Oceanie Indyjskim i Atlantyku, tornadami na wybrzeżach afrykańskich, samunami na pustyniach, tajfunami na wodach chińskich; są to burze, których straszliwa siła zagraża rozbiciem największym okrętom.

Otóż Great Eastern znalazł się w takim cyklonie. Jak ten olbrzym będzie mu stawiał czoła?

– Przytrafi się mu nieszczęście – powtarzał mi Dean Pitferge. – Widzi pan, jak wsuwa nos w pierze.

Ta żeglarska metafora doskonale oddawała położenie parowca. Dziobnica znikała pod górami wody, które atakowały z przodu, od prawej burty. Dalej nic nie było widać. Wszystkie symptomy huraganu. Około siódmej godziny burza rozsrożyła się jeszcze bardziej. Morze wyglądało potwornie. Wydymało się w długich falach, których wysokość wzrastała z każdą chwilą. Great Eastern, odwrócony do nich bokiem, kołysał się okropnie.

– Są tylko dwa środki – powiedział do mnie doktor, z pewnością siebie marynarza – albo obrócić się prosto ku falom, płynąc pod małą parą, albo uciekać i nie opierać się temu rozhukanemu morzu. Ale kapitan Anderson nie zrobi ani jednego, ani drugiego z tych manewrów.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Dlatego, że… – odpowiedział doktor – dlatego, że musi się wydarzyć jakieś nieszczęście!

Odwróciwszy się, ujrzałem kapitana, pierwszego oficera i głównego mechanika, opatulonych bluzami i trzymających się mocno balustrady na mostku kapitańskim. Bryzgi fal otaczały ich od głów do stóp. Kapitan uśmiechał się, zgodnie ze swoim zwyczajem. Zastępca śmiał się i pokazywał białe zęby, widząc okręt kołyszący się tak, że zdawało się, iż maszty i kominy polecą w wodę.

Dziwił mnie jednak upór kapitana, jego zawziętość w walce z morzem. O godzinie wpół do ósmej Atlantyk przedstawiał przerażający widok. Na dziobie fale całkowicie zalewały statek. Przypatrywałem się temu wzniosłemu widowisku, tej walce olbrzyma z falami. W pewnym sensie zrozumiałem upór „pierwszego po Bogu”, który nie chciał ustąpić. Ale zapomniałem, że potęga morza jest nieskończona i że nic, co tylko wyszło z rąk człowieka, nie zdoła się jej oprzeć. Rzeczywiście, olbrzym ten, pomimo, że był tak potężny, wkrótce musiał uciekać przed burzą.

Wtem, około godziny ósmej, odczuliśmy silne uderzenie. Była to masa wody, która całą siłą potrąciła statek z przodu prawej burty.

– To już nie szturchnięcie – powiedział doktor – to uderzenie pięścią prosto w twarz.

Istotnie, to „uderzenie pięścią” okaleczyło nas. Mnóstwo połamanych szczątków wypłynęło na szczyt fal. Czy były to części naszego własnego ciała, tak rozlatujące się, czy też szczątki jakiegoś ciała obcego? Na znak kapitana parowiec skręcił o rumb ażeby uniknąć tych odłamów, które groziły zablokowaniem kół. Z uwagą przypatrzywszy się bliżej, przekonałem się, że uderzenie morza oderwało nadburcie z prawej strony, które przecież wznosiło się na pięćdziesiąt stóp ponad linią wodną. Wsporniki nadburcia zostały złamane, okucia oderwane, liczne resztki poszycia drżały jeszcze w swoich umocowaniach. Great Eastern zadrżał od tego uderzenia, ale płynął dalej swoją drogą, z niczym niezmąconym zuchwalstwem. Trzeba było usunąć jak najprędzej wszystkie szczątki zalegające na dziobie a do tego niezbędna była ucieczka przed falami. Lecz parowiec uparł się stawiać czoło. Kapitan nie chciał ustąpić. Nie ustąpi. Oficer z kilku ludźmi wysłany został na dziób do oczyszczenia pokładu.

– Czekajmy – powiedział doktor – nieszczęście jest niedaleko!

Marynarze zbliżyli się do dziobu. My uczepiliśmy się drugiego masztu. Widzieliśmy, jak każda fala rzucała masę wody na pokład. Nagle nastąpiło drugie uderzenie morza, jeszcze gwałtowniejsze aniżeli pierwsze; fala przeleciała przez wyłom w nadburciu, wyrwała ogromny płat żelazny, okrywający przód statku, zdruzgotała masywną pokrywę położoną na pomieszczeniu załogi i całą siłą uderzyła w ściany lewej burty. Porozrywała je i uniosła jak kawał płótna, niesiony wiatrem.

Ludzie poprzewracali się. Jeden z nich, oficer, na pół utopiony, podniósł się jednak i obtarł rude swoje faworyty. Następnie, widząc jednego majtka bez przytomności, rozciągniętego na łapie kotwicy, rzucił się ku niemu, wziął na ramiona i wyniósł. W tej chwili inni ludzie z załogi uciekali przez wyłamaną osłonę. Na międzypokładzie były trzy stopy wody. Nowe szczątki pokryły morze, między innymi kilka tysięcy owych lalek, które mój ziomek z ulicy Chapon zamierzał wprowadzić na rynek amerykański. Wszystkie te malutkie ciałka, wyrwane ze skrzyni uderzeniem morza, skakały na grzbietach fal. Scena ta w innych okolicznościach bardzo mogła pobudzić do śmiechu. Tymczasem zalewała nas woda. Płynne masy wpadały przez otwory i morze tak się u nas rozgościło, iż według raportu inżyniera Great Eastern naładowany był w tej chwili więcej niż dwoma tysiącami ton wody, którą można by zatopić fregatę pierwszej kategorii.163

plymia_18.jpg (30053 bytes)

– Masz tobie! – zawołał doktor, któremu wicher porwał kapelusz.

Trwać dalej w takiej sytuacji było niepodobieństwem, dłużej opierać się burzy – szaleństwem. Trzeba było zdecydować się na ucieczkę. Parowiec trzymał się dotąd bokiem, a zniszczony przód czynił go podobnym do człowieka, płynącego między dwoma falami z otwartymi ustami.

W końcu zrozumiał to nawet kapitan Anderson. Widziałem, jak sam pobiegł do małego kółka na mostku, kierującego ruchami steru. Para natychmiast wpadła w cylindry maszyny ustawionej na rufie, drążek sterowy skręcił na wiatr i olbrzym, kręcąc się jak łódka, odwrócił się tyłem do północy i uciekł przed burzą.

W tej chwili kapitan, zwykle tak spokojny, tak umiejący panować nad sobą, zawołał gniewnie:

– Statek mój jest zhańbiony!

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy

154 frazes - wyrażenie bez większej treści.

155 impost - ozdobna krata lub szyba w górnej części otworu drzwiowego lub okiennego.

156 Pegaz - gwiazdozbiór nieba północnego.

157 Plejady - grupa gwiazd w gwiazdozbiorze Byka.

158 Bliźnięta - gwiazdozbiór, także znak Zodiaku.

159 Byk - gwiazdozbiór, także znak Zodiaku, z najjaśniejszą gwiazdą – Aldebaranem.

160 Wega - najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Lutni, jedna z najbliższych Ziemi.

161 Korona Borealna, Korona Północna - gwiazdozbiór nieba północnego.

162 β Wielkiej Niedźwiedzicy - gwiazda o nazwie Merak; Wielka Niedźwiedzica - wielki gwiazdozbiór widziany w Polsce przez cały rok; Altair - jedna z najjaśniejszych gwiazd w gwiazdozbiorze Orła; Orzeł - gwiazdozbiór równikowy.

163 fregata pierwszej kategorii - w tych czasach, w zależności od wielkości okrętu (a także częściowo przeznaczenia) dzielono fregaty na sześć kategorii.